Przejdź do głównej zawartości

Bóg nie musi być Argentyńczykiem



Najbardziej dziwią mnie ci fejsbusiowi "eksperci" vel niedzielni kibice (tak, drodzy piknikowcy, do Was apeluję, bo czasami dzielności trzeba, żeby zostać ze swoją drużyną, jak to się mówi? - na dobre i na złe), tzw. piłkarscy sezonowi "oglądacze" ze starszego pokolenia. 

Naprawdę, tacy zdziwieni, że można wyjść z grupy na mistrzostwach świata po porażce w trzecim meczu? 

A 1986 roku "nie pamiętają"? Polska reprezentacja - ups... z Bońkiem, Smolarkiem i Młynarczykiem w składzie - w trzecim spotkaniu na meksykańskim mundialu przegrała 0-3 z Anglią (hat-trick Linekera) i – zdziwko: awansowała z grupy po porażce. 

Wcześniej zremisowała 0-0 z Marokiem i wygrała 1-0 z Portugalią = czegoś wam to nie przypomina? 

Aha, żeby było ciekawiej: nasza drużyna zajęła wtedy... nawet nie drugie, a trzecie miejsce - i jednak uzyskała awans do pierwszej rundy pucharowej. 

Ale jak to? Bo taki obowiązywał regulamin, że z grup awansowały bezpośrednio po dwie drużyny oraz kilka (a sprawdźcie sobie ile!) z najlepszym bilansem z trzecich miejsc. I tu się Polska - wtedy - załapała, a więc nie tylko przegrywając sromotnie w trzecim spotkaniu grupowym, ale także przechodząc dalej tylko dzięki zapisom regulaminowym, owszem, cokolwiek nietypowym, ale obowiązującym wówczas - podczas tego konkretnego mundialu. 

To tylko sport. Ale coraz częściej "w temacie" głos zabierają "specjaliści od wszystkiego". Tacy, co to na wszystkim się znają. A jak wiadomo, na piłce nożnej znają się wszyscy. Kilkanaście milionów trenerów co najmniej. To tylko sport, a jest grupa - druga, określiłbym ją mianem złośliwców dla zasady, którzy skrytykują zza monitora, bo tak po prostu funkcjonują, inaczej nie potrafią, taki mają odruch, nie żeby merytorycznie, ale ot. I kit, że to mistrzostwa w Katarze. Chodzi o to, że nie lubią "kopanej" i dokopują z przekory ludzikom, którzy patrzą na ten Disneyland na trawie, w którym "22 facetów w krótkich spodenkach biega za owalnym przedmiotem". 

Tak sobie myślę, że skoro prawie czterdziestomilionowy naród wystawia taką a nie inną reprezentację to jest ona odbiciem rzeczywistego stanu posiadania takiego narodu, czy jak kto woli - państwa, społeczeństwa. Taką - adekwatną - reprezentację mamy też w sejmie, często w samorządzie. Taką w organizacjach opartych o zarządzanie. Coś nie tak ze szkoleniem... i coś nie tak z mentalem. Nie żeby krytyka była niedopuszczalna. Konstruktywna, merytoryczna, jak najbardziej. Ale chyba najgorszym połączeniem - co pięknie ujął kiedyś sam Gustaw Holoubek, mówiąc że boi się takich ludzi - jest mariaż niekompetencji i tupetu. Piłka nożna jest w tym wypadku tylko oderwaną od rzeczywistością pojedynczą dyscypliną sportową, grą, a z drugiego bieguna swego rodzaju poletkiem socjologicznego eksperymentu, w którym, jak w soczewce, skupiają się cechy charakterystyczne dla danej społeczności. 

Kiedy niemiecki trener Otto Rehhagel "nie grającą nic wcześniej" Grecję sensacyjnie doprowadził w 2004 roku do tytułu mistrza Europy (i to pokonując w finale po raz drugi, po wcześniejszej, nie mniej niespodziewanej wiktorii w grupie, samego gospodarza - Portugalię, z młodym Ronaldo w składzie), został przez synów Hellady niemal włączony do panteonu olimpijskich bogów. A trzeba pamiętać, jak się chce zabierać głos, że Grecy grali taki antyfutbol, taki pasztet i kaszanę w jednym, że feta mała! 

Nie twierdzę, że nasi zostaną mistrzami świata - chociaż już wicemistrzostwo, po drugiej porażce z Argentyną w finale, biorę w ciemno. Być może stanie się cud, a Czesław Michniewicz zostanie drugim Górskim, albo chociaż połowicznym Piechniczkiem. 

Że Francja-elegancja nas rozjedzie? Być może. Np. nasi, z Bońkiem na czele, odpadli w Meksyku po wyjściu z grupy zaliczając kolejne lanie (nie/sławne 0-4 z Brazylią). Tak więc rozum nieśmiało podpowiada, że na bank wtopka z broniącymi tytułu "żabojadami" będzie udziałem naszych "orłów". A co jeśli... zdarzy się magiczne jajo do jaja, nawet po dogrywce, a w ostatniej serii rzutów karnych trafi "Lewy", a Wojtek zatrzyma Mbappe? 


(ok, wtedy się obudziłem!) 


Całkiem czadowy skądinąd komentator Jacek Laskowski podczas – pierwszego - meczu z Argentyną zacytował słowa samego Mario Vargasa Llosy o cierpieniu. Coś w ten deseń, że nie trwa wiecznie. Nie mogłem za bardzo się skupić, rozemocjonowany przełączaniem kanałów w celu podglądania golowych postępów Arabii Saudyjskiej, tym bardziej, że - nie mam pewności - nazwał noblistę argentyńskim pisarzem, a przecież autor "Miasta i psów" jest Peruwiańczykiem. Aż nie wiem, czy się przesłyszałem, czy po prostu czepliwy jestem, a de facto nie ma to najmniejszego znaczenia. Bo nawet po przegranej w trzecim meczu można wyjść z grupy. Bo to nie zwycięska porażka - chociaż brzmi przeładnie, ale punkty, bramki itp. naciułane (albo raczej: wywalczone!) ogółem w całych rozgrywkach grupowych dały ten awans. Niby proste, a niektórym tak trudno to zrozumieć. 

Wiem, nie są to mistrzostwa świata w awansowaniu, tylko w piłce nożnej. Ale - uwierzcie mi, niedzielni kibice (no co, mecz z Francją jest w niedzielę) - taktyka również ma znaczenie. 

I w tej grze zespołowej, kontaktowej też "tak krawiec staje, jak materiału kraje". Czy jakoś tak. Szczypta szaleństwa jest nieodzowna. Owa magiczna różnica + dość łatwo definiowalny w tym wypadku łut szczęścia są co najmniej tak samo potrzebne jak mistrzostwo świata Leo Messiemu. Nawet gdyby Czesiu nie był Messiaszem, czy innym Napoleonem, a nikt z naszej pokopanej ferajny nigdy nie przeczytał żadnego utworu francuskiego pisarza Mario Kempesa Llosy. 

Bóg wcale nie musi być Argentyńczykiem, a diabeł tkwi w szczegółach.  


Komentarze