Przejdź do głównej zawartości

JAK KATAR Z NOSA


Całkiem dobrze pamiętam serpentyny. Morze białych karteczek wirujących w powietrzu i tasiemcowe serpentyny. W meczu z gospodarzami turnieju, który mógł być dla reprezentacji przepustką do ścisłego finału mistrzostw świata, zaprawiony w bojach, pomnikowy, jedyny w swoim rodzaju Kazimierz Deyna podchodzi do wapna, strzela z jedenastu metrów i... bramkarz broni. Niektórzy do tej pory myślą, że zjadła go trema w związku z jubileuszowym, setnym występem w narodowych barwach, chociaż, według późniejszych statystyk, liczba reprezentacyjnych meczów Kaza zweryfikowana została na 97. Kempes! Kempes! Tak, strzelił Polsce w 1978 roku dwie bramki i trzeba było... zweryfikować - jakże podczas tego turnieju realne - marzenia o mistrzostwie świata. Mario Kempes, wyrywny król z długim włosem, w którym plątał się wiatr. Co drugi gont, co najmniej jeszcze przez dwa-trzy sezony, na asfaltowym boisku przy Szkole Podstawowej nr 33 im. Andrieja Greczki w Bielsku-Białej na Złotych-Łanach, chciał być Kempesem. 

W zasadzie tyle pamiętam z tamtych mistrzostw, a i to niepewne, bo wybroniony przez Fillola strzał naszego kapitana dość często powtarzano w telewizji i mógł omyłkowo wryć mi się w beret jako "naoczne" wspomnienie. Z racji szczenięcego wieku nie miałem obowiązku wiedzieć, że ten championat rozgrywano w kraju wojskowej dyktatury. Dopiero później dowiedziałem się, co to znaczy, a znaczyło m.in. to, że panowie w sztywnych kołnierzykach, na usługach prawicowych konserwatystów i latyfundystów, którym wiara pomyliła się z ideologią, torturowali kobiety rażąc ich narządy rodne prądem, a skatowanych opozycyjnych studentów wyrzucali z helikopterów prosto w morskie otchłanie, odpowiednio oddalone od stałego lądu.  

*** 

Co innego już Hiszpania, czyli "entliczek-pętliczek, co zrobi Piechniczek", trzecie miejsce na świecie i posrebrzane medale (tak - posrebrzane, bo brązowe dostawało się podczas "Espana '82" za czwarte miejsce). Co to były za emocje! W Tychach, na wakacjach u dziadków, każdy chciał być Bońkiem. Dorastałem w przekonaniu, że jesteśmy geniuszami piłki nożnej, bo przecież, oprócz "bieżączki", żywe były opowieści nieco starszych kolegów i rodziny o sukcesach lat siedemdziesiątych kadry Górskiego, zarówno na niemieckich boiskach (olimpijskie złoto w 1972 roku w Monachium i brąz Fußball-Weltmeisterschaft FRG 1974), jak i okraszonych srebrem montrealskich igrzysk w 1976 roku. Dodatkowo Deyna został królem strzelców pierwszej z tych olimpiad, a Andrzej Szarmach drugiej. "Po drodze" Grzegorz Lato był królem strzelców najważniejszej piłkarskiej imprezy - mistrzostw świata, a Szarmach wicekrólem. Normalnie raj! Tak miało być już zawsze. Przynajmniej tak mi się zdawało. I zdradzę wam tajemnicę: Nie tylko mnie. W PRL-owskiej szarzyźnie początku lat osiemdziesiątych piłkarze byli posłańcami z innego, lepszego świata. W dodatku, mimo heroicznego rysu, nosili swojsko brzmiące nazwiska. Tworzące osobliwą markę made in Poland: Buncol. Żmuda. Kusto. Kupcewicz. Matysik. Dziuba - że postawimy pierwszą szóstkę z plusem w piłkarskim rzemiośle i piłkarskiej poezji.    

Mniej więcej w tym czasie pożyczyłem od kolegi z klasy (Dzięki, Wilku!) książkę Andrzeja Gowarzewskiego i Grzegorza Stańskiego pt. "Wielcy piłkarze, sławne kluby". To chyba właśnie w niej po raz pierwszy przeczytałem nie tylko o naszych "Orłach", ale także choćby o cudownym trio z Manchesteru United: Best-Charlton-Law. Od końca: Przezdolny Szkot, kapitan mistrzowskiego składu Anglików z 1966 roku i on - nie tylko z racji nazwiska - (określany jako) najlepszy. Najlepszy produkt z Irlandii Północnej, na temat którego, i po latach od zakończenia kariery, krążyły, nawet jeśli przesadzone, to chwytliwe hasła typu: "Maradona good. Pele better. George Best". Głośny na nutę nie tylko sportową, ale także - jak dziś byśmy powiedzieli - celebrycką był "ten piąty Beatles", skoro sam potrafił wypalić: W 1969 roku rzuciłem alkohol i kobiety - to było najgorsze 20 minut mojego życia...

***

Licealny Meksyk - coś jak tornado uczuć oraz... czerwcowe późne w noc transmisje i po cztery godziny snu na dobę przez dwa tygodnie, kiedy były rozgrywane mecze w grupach. Na nic nie mieliśmy z kumplami siły. Kończyliśmy pierwszą klasę szkoły średniej, nocne kibicowanie, a w dzień... granie po lekcjach. Tylko tyle i aż tyle. Naprawdę ciężki trening, a tu jeszcze rozgrywki z dziewczynami, pierwsze miłości, czy też to, co zwykło nazywać się pierwszą miłością szesnastolatków, chociaż w rzeczywistości wcale nią jest. Obłędny krzyk Darka Szpakowskiego w środku nocy po golu Włodka Smolarka i nasz, z kumplem, kiedy otworzyliśmy okno na drugim piętrze kamienicy i wyrzucaliśmy w noc słowa jak karabin maszynowy i... specjalnie pocięte w kwadraty białe karteczki, bo ja wiem, imitujące nasze prywatne "argentyńskie tango" młodego życia i ekstatycznej radochy. 

Na własne oczy - to znaczy podczas bezpośredniej transmisji, nie że z odtworzeń, riplejów, czy innych takich tam, ale w czasie rzeczywistym - zobaczyłem "bramkę XX wieku" po rajdzie Diego Maradony, który do czarnego mitu "ręki Boga", dorzucił w tym samym meczu z Anglią boski stempel wiary dla wyznawców. Pewnie o nich myślał Emir Kusturica, który wiele lat później wybrał się pod Boskie Buenos, żeby nakręcić wiernych Maradian i Boga już nie tylko piłki nożnej, ale także pop-kultury. 

Pamiętam białe i błękitne pionowe pasy, błękitne i biały pasy. I nauczyciela biologii z bielskiego Żeroma, który po tym jak nasi wrócili z Meksyku... z jedną zdobytą bramką na koncie w całych mistrzostwach (pamiętne Smolarkowe trafienie w grupowym meczu z Portugalią) powiedział: A po co było im tam jechać. Wystarczyło na BKS przyjechać i zagrać mecz, może by więcej wpadło...

I ta emocjonalna wypowiedź Zbyszka Bońka, który... kra-kra-kra... wykrakał - lub jak kto woli: wykazał się umiejętnościami na miarę certyfikowanego proroka - że Polska nie zagra na Mundialu (prawie) przez dwadzieścia lat.        

cdn. 


Komentarze